» Recenzje » Red Dead Redemption

Red Dead Redemption


wersja do druku

Czy Niko Bellic lubi westerny?

Redakcja: Katarzyna 'Bagheera' Bodziony

Red Dead Redemption
Wszyscy kochają Grand Theft Auto. Czwarta część słynnej serii od Rockstar zebrała swego czasu tyle nagród, pochwał i pozytywnych opinii, że dzisiaj ciężko byłoby to zliczyć. Generalnie wszystko, co popularna Gwiazda Rocka wypuszcza na rynek, spotyka się z ciepłym przyjęciem. Nie inaczej było z Red Dead Redemption, czyli rozgrywką à la GTA przeniesioną w realia późnego Dzikiego Zachodu. To teren, na który elektroniczna rozrywka zapuszcza się wyjątkowo rzadko, a jeżeli za wypełnianie niszy zabiera się tak ceniony producent, to wszędobylskie pieśni pochwalne na cześć konsolowego westernu nie mogą dziwić. Chyba że...

...RDR wcale nie jest aż tak dobre, jak przygody Niko Bellica i spółki, a lwia część światka gier wideo uległa zbiorowej euforii, która towarzyszy każdej premierze sygnowanej logiem kochanego przez miliony Rockstar. Szczególnie premierze tak wyczekiwanej. Może leciwe już Red Dead Revolver nie było produkcją, której sequel byłby marzeniem każdego gracza, ale nie o to tu chodzi. RDR to Grand Theft Auto w konwencji westernu. Zawsze, kiedy na rynek wchodziło nowe GTA pierwszemu uruchomieniu towarzyszyło pełne podniecenia oczekiwanie. A potem eksplozja radości, zachwyt nad ogromem możliwości i swobodą działania. Mało który tytuł potrafi wywoływać takie emocje. I niestety, od razu wypada uprzedzić, że Red Dead Redemption w tej wąskiej grupie nie znajdzie dla siebie miejsca. Grand Theft Auto IV za chwilę będzie obchodziło trzecie urodziny, ale poza settingiem, co jest tylko i wyłącznie kwestią gustu (acz nie sposób nie docenić osadzenia wydarzeń w tak mało eksploatowanych realiach), przygody emigranta z Serbii w niczym nie ustępują swojej młodszej rodzinie z Dzikiego Zachodu. Albo to ja się starzeję, albo Rockstar zapomniało, że tymi samymi sztuczkami ciężko kogoś zaskoczyć po trzech (właściwie dwóch, biorąc pod uwagę datę premiery RDR) latach.


Jestem Johnny

Historia opowiedziana w Red Dead Redemption zaczyna się dość specyficznie. John Marston, główny bohater tej opowieści i zarazem rewolwerowiec o owianej nutą tajemnicy, ale z pewnością mrocznej przeszłości przyjeżdża na południe Stanów z misją powierzoną mu przez... Amerykański rząd. Ma schwytać swojego byłego wspólnika, od którego już na starcie dostaje kulkę w zupełnie absurdalnych okolicznościach. Wyobrażacie sobie, że macie złapać najgroźniejszego gangstera na Dzikim Zachodzie, więc jak gdyby nigdy nic idziecie w pojedynkę do fortu, w którym zaszył się razem z dziesiątkami sługusów i... mówicie żeby się poddał? Ja też nie. Ale tak właśnie wygląda zawiązanie akcji w jednym z największych hitów ubiegłego roku. Ubogo.

Potem, na całe szczęście, jest już lepiej. A przede wszystkim mniej naiwnie. Fabuła idzie naprzód wedle standardowego w grach Rockstar (i nie tylko) schematu „od zera do bohatera”, z przenoszeniem się do nowych lokacji w miarę rozwoju akcji. W tak zwanym międzyczasie poznajemy kolejne szczegóły dotyczące historii Marstona. I to jest właściwie najlepszy i najciekawszy element opowieści, którą przyszykowała dla nas Gwiazda Rocka. Bo sam scenariusz, choć na tle konkurencji z rynku elektronicznej rozrywki prezentuje się przynajmniej dobrze, rozkręca się irytująco długo. Zanim akcja nabierze odpowiedniego tempa musi minąć przynajmniej kilka, jak nie kilkanaście godzin. Z kolei fragmenty backstory naszego protagonisty, które w świetnie napisanych dialogach przewijają się tu i ówdzie, nadają fabule prawdziwego smaku. Historia Marstona nie jest może specjalnie wymyślna, ale za to opowiedziana jego słowami sprawia, że nie sposób nie lubić naszego kowboja.

Dialogi w ogóle są jedną z najmocniejszych stron Red Dead Redemption. Pod tym względem od lat nie zmienia się absolutnie nic – Rockstar jest w ścisłej czołówce i nic nie zapowiada, by miało tę pozycję w najbliższym czasie utracić. Na swojej drodze przez południowe rubieże przedwojennych Stanów Zjednoczonych John Marston napotyka całą gamę bardzo zróżnicowanych bohaterów i żaden z nich nie pozostanie wam obojętny. Zwariowana mieszanka groteskowo przerysowanych charakterów nadaje fabule RDR ogromnego kolorytu. Od twardego rewolwerowca – legendy wirtualnego Dzikiego Zachodu w wydaniu R*, przez zakłamanego demagoga – sprzedawcę „magicznych mikstur”, aż po spotykanego dosłownie na moment wariata, który nie zauważył, że jego żona zmarła wiele lat temu. Nawet jeżeli tempo akcji zwalnia, to jej uczestnicy nie pozwolą wam się nudzić choćby przez moment.


Z bronią w ręku

Jeżeli graliście w Grand Theft Auto IV, to po pierwszym uruchomieniu Red Dead Redemption możecie się przez chwilę zastanawiać nad tym, czy nie jest to graficzna skórka nałożona właśnie na czwarte GTA. Cóż, prawdę powiedziawszy, nie jest to wcale dalekie od prawdy. Mechanika obydwu tych tytułów jest bliźniaczo podobna – ktoś, kto spędził trochę czasu w Liberty City, od pierwszych minut w regionie New Austin będzie czuł się jak w domu. Z tą różnicą, że nie ma wieżowców, natomiast wszędzie pełno jest otwartych przestrzeni. Ponadto, ktoś zabrał samochody i zamiast nich wsadził do gry konie oraz powozy. Aha, i jeszcze jedno. Na Dzikim Zachodzie ludzie nie umieją pływać – duże zbiorniki wodne to synonim natychmiastowej śmierci, ewentualnie niewidzialnej ściany. To pewne uproszczenie, ale mniej więcej do tego sprowadzają się główne zmiany, jakie zaszły w RDR w porównaniu z przygodami Niko Bellica. Unifikacja pomiędzy pozycjami od jednego producenta do tego stopnia to chyba jednak drobna przesada.

Red Dead Redemption to przede wszystkim walka, akcja, pościgi i strzelaniny. Jak prawie każda gra ze stajni Rockstar, ta również oferuje całe zatrzęsienie różnych innych atrakcji, ale właśnie to jest osią całej rozgrywki. Lwia część misji, zarówno tych pchających naprzód główny wątek, jak i zadań pobocznych, opiera się na wymienionych elementach. I tutaj też mamy do czynienia z kalką z czwartego Grand Theft Auto. To trochę irytujące, że nazywanie RDR młodszym rodzeństwem ostatniego „dużego” GTA jest całkowicie zgodne ze stanem rzeczywistym. Zmiany są tylko kosmetyczne. Teraz zmiana broni jest nieco prostsza, a standardowy pasek życia zastąpił system odnawiania zdrowia, znany ze strzelanek wszelakich. Ponadto, walkę można sobie ułatwić używając sztuczki zwanej Dead Eye, na krótko uruchamiającej bullet time. Poza tym, od strony mechanicznej to wypisz wymaluj GTA IV. Czyli podbiegnij do osłony, schowaj się za nią i kiedy tylko zobaczysz, że w oddali któryś z wrogów wychylił głowę, użyj automatycznego celowania i odstrzel mu głowę. Proste i przystępne. I jeżeli w ogóle można mówić o jakimkolwiek wyzwaniu, to zaczyna się ono dopiero przy kilkudziesięciokrotnej przewadze liczebnej wroga. John Marston bowiem wziął sobie do serca, że jest imiennikiem Rambo i przez bandytów wszelkiej maści idzie jak kombajn przez zboże. AI wcale mu tego zresztą nie utrudnia, bo przeciwnicy robią co mogą, żeby dać się zabić i to akurat wychodzi im świetnie.

Podczas wielogodzinnej zabawy z tym tytułem, sporą część tego czasu spędzicie jeżdżąc konno. I tu twórców trzeba pochwalić, bo rozwiązali to zupełnie bez zarzutu. System przyspieszania i zwalniania niby jest bardzo prosty i równie przystępny, ale przy tym trzeba spędzić chwilkę by się do niego przyzwyczaić na tyle, aby móc brać udział w rajdach i pościgach bez spadania z siodła. Szkoda tylko, że cała zabawa ze strzelania z grzbietu rumaka została zabrana przez możliwość używania funkcji auto-aim również w takiej pozycji. Przez to może nas gonić i dziesiątka bandytów na raz, a jedynym powodem, dla którego choć jeden mógłby się zbliżyć jest koniec amunicji do aktualnie używanej broni.


Wild Wild West

Rockstar należą się spore pochwały za to, jak oddali klimat Dzikiego Zachodu w swojej produkcji. Niebezpieczne i co by nie mówić dość ponure realia przełomu XIX i XX wieku połączone z groteskowymi przerysowaniami zafundowanymi przez Gwiazdę Rocka tworzą wybuchową mieszankę, z której wyłania się fantastycznie zaprojektowany świat. Zaludnionych lokacji jest może i stosunkowo niewiele, a gdy już do jakiejś docieramy, to okazuje się, że ma mniej mieszkańców niż zabiliśmy bandytów podczas ostatniej misji, ale i tak nie ma tu mowy o jakimś poczuciu pustki. Owszem, nie brakuje ogromnych połaci wolnej przestrzeni, ale w RDR ciągle coś się dzieje. Przypadkowo spotkane postacie czasem potrzebują tylko doraźnej pomocy, jak choćby kobieta bita na ulicy, czy napadnięty przez rabusia obywatel. Innym razem z kolei ktoś nagle poprosi nas o wsparcie w jakiejś poważniejszej sprawie, która może przemienić się w długie, wielowątkowe zadanie poboczne. Takich sub-questów John Marston może wykonać całe mnóstwo i potrafią one wydłużyć rozgrywkę o wiele godzin.

Nawet, jeżeli ktoś nie przepada za wykonywaniem opcjonalnych misji, to i tak znajdzie w Red Dead Redemption sporo zajęć, które mogą zachęcić go do spędzenia przy grze dodatkowego czasu. Kowbojskie atrakcje tylko czekają by je odkryć. Od śmiertelnie groźnych, ale satysfakcjonujących pojedynków rewolwerowców (choć tu trzeba oddać honory polskiemu Techlandowi, bowiem ich wersja tego motywu, zastosowana w Call of Juarez: Więzy Krwi była znacznie lepsza i bardziej emocjonująca), po niebezpieczne tylko dla zawartości wirtualnego portfela hazardowe gry różnego typu. Z tych ostatnich najciekawiej wypadają kości i poker w formule Texas Hold'em, ale czasem pojedyncze partie potrafią się dość długo przeciągać. Znacznie szybciej idzie choćby zabawa z uderzaniem nożem między palce, ale jest też mniej rentowa.

Sporo do roboty będą mieli ci gracze, którym do gustu przypadnie mechanika strzelania w RDR (choć może raczej powinienem napisać „w GTA IV”?). Dla nich bowiem przewidziano od groma dodatkowych celów. Już nawet pomijając główne zadania i misje poboczne – bo tutaj nacisk na tę część gry jest raczej oczywisty. John Marston dla sportu (i skarbów) może po prostu jeździć po ogromnym, otwartym świecie i szukać kryjówek bandytów związanych z najróżniejszymi organizacjami przestępczymi, terroryzującymi ludność na Dzikim Zachodzie. Ewentualnie można posiłkować się listą poszukiwanych przez szeryfa ludzi i pobawić się w etatowego łowcę głów. W każdym bądź razie okazji do postrzelania na pewno nie braknie.


Dobry, zły, niebrzydki

Wykorzystany w RDR silnik RAGE ma już swoje lata, ale dalej sprawdza się znakomicie. Jak na sandboksową produkcję, z tak wielkim, otwartym światem, gra od Rockstar prezentuje się bardzo ładnie. Z obecnymi potentatami w dziedzinie grafiki co prawda stawać w szranki nie może, ale przy tej skali nie sposób się temu dziwić. Mimo to, jest naprawdę przyjemnie dla oka, a krajobrazy charakterystyczne dla południowych Stanów zaprojektowano fantastycznie. Widok prerii, otoczonej deszczową szarugą to coś wspaniałego i doskonale pokazującego pełne spektrum możliwości autorskiego silnika Rockstar. Nie inaczej jest z bardzo solidną animacją – szczególnie dopracowaną dla jazdy konnej, przez co nie wygląda to tak pokracznie jak w innych grach wideo.

Udźwiękowienie to element, z którym Gwiazda Rocka zawsze radziła sobie wyśmienicie. Teraz nie jest inaczej. Oryginalny soundtrack idealnie oddaje klimat gry. Kiedy trzeba, muzyka jest wolna, spokojna i harmonijna, wprowadzając odpowiedni nastrój podczas długiej podróży przez bezkresną prerię. Innym razem, gdy sytuacja tego wymaga, potrafi odpowiednio przyspieszyć i uderzyć w bardziej dynamiczne tony. I o ile muzyka jest po prostu dobra, to voice acting jest już klasą samą dla siebie. Red Dead Redemption, jak na tytuł sygnowany logiem Rockstar, pod tym względem prawie nie ma sobie równych. Wszyscy aktorzy doskonale wykonali swoje zadanie i znakomicie „weszli” w powierzone im role. W połączeniu z genialnie napisanymi dialogami efekt jest naprawdę rewelacyjny.


Prawie jak GTA

Red Dead Redemption to dobra gra. Czy bardzo dobra albo świetna? Co do tego niestety mam już poważne wątpliwości. Gdyby John Marston wkroczył na rynek elektronicznej rozrywki krok przed, a nie za Niko Bellicem, sytuacja miałaby się zupełnie inaczej. Ale w tej chwili to właśnie RDR jest klonem GTA IV, przeniesionym na Dziki Zachód, ale od strony grywalności nie wnoszącym nic nowego. Grand Theft Auto w klimatach westernu to świetny pomysł, ale jeżeli pewne podobieństwa nie byłby tak uderzające, gra z pewnością nie pozostawiałaby takiego niedosytu. W związku z tym nie wiem skąd aż tak wysokie oceny dla Red Dead Redemption w branżowej prasie. Mimo wszystko, tak czy siak warto się tym tytułem zainteresować. Bez względu na uderzające podobieństwa do GTA IV, to wciąż solidna produkcja.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
7.5
Ocena recenzenta
9.1
Ocena użytkowników
Średnia z 15 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 14
Obecnie grają: 3

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie gram
Tytuł: Red Dead Redemption
Producent: Rockstar Games
Wydawca: Rockstar Games
Dystrybutor polski: Cenega Poland
Data premiery (świat): 18 maja 2010
Data premiery (Polska): 21 maja 2010
Platformy: PS3, Xbox
Strona WWW: www.rockstargames.com/reddeadredemp...



Czytaj również

Red Dead Redemption 2
Wracając na Dziki Zachód!
- recenzja

Komentarze


viagrom
   
Ocena:
+4
autor tak bardzo skupił się na przyrównaniach do gta, że zapomniał napisać o rdr. szkoda, bo to dobra gra.
27-03-2011 09:29
Garnek
   
Ocena:
+3
No nie wiem, jak dla mnie RDR jest jedną z najlepszych gier zeszłego roku. Od GTA znacznie się różni - między innymi tym, że oferuje sporo dodatkowych, quasi-erpegowych mechanizmów. Klimat ma unikalny, historię też niczego sobie.

Jakoś nie przemówiła do mnie ta recenzja.
28-03-2011 13:25

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.