» Artykuły » Felietoniki » Nowa-stara generacja

Nowa-stara generacja


wersja do druku
Nowa-stara generacja
Można z niemal całkowitą pewnością stwierdzić, że na styczniowym Consumer Electronics Show nie gruchnie informacja o rychłej premierze żadnej nowej konsoli. W takim układzie pozostają dwie opcje: kierować się złudną nadzieją i czekać na tegoroczne Electronic Entertainment Expo albo pogodzić się z losem - przez bliżej nieokreślony okres czasu zadowalać się kontrolerami ruchu. Niestety, obydwa wyjścia są równie kiepskie.

Końcówka 1994 roku w Japonii – na rynek wchodzi PlayStation. 2000 – debiutuje PS 2. Po kolejnych sześciu latach w sklepach można już znaleźć trzeciego przedstawiciela tej rodziny. Trochę mniej, bo od 2001 do 2005 roku trzeba było czekać na premierę Xboksa 360. Na linii Nintendo 64 – GameCube – Wii mamy do czynienia z pięcioletnimi cyklami życia konsol. Ta ostatnia maszyna pojawiła się w 2006 roku. Nie trzeba być Pitagorasem, żeby zerknąć na kalendarz i stwierdzić, że już w najbliższym czasie powinniśmy spodziewać się publicznych wystąpień wiecznie uśmiechniętych Dona Mattricka czy innego Kaza Hirai, którzy w idealnie skrojonych garniturach zaprezentują szerszej publiczności najnowsze zabawki ze stajni Microsoftu albo Sony. Niestety, nic nie wskazuje na to, by podobna wizja przyszłości, teoretycznie poparta przecież doświadczeniem ostatnich lat, miała znaleźć odzwierciedlenie w faktach.

W normalnych warunkach absolutnie bym na to nie narzekał. Jak zdecydowana większość graczy, nie jestem krezusem i długowieczność konkretnych konsol bardzo dobrze wpływa na kondycję mojego portfela. Takie wyskoki, jak na przykład Microsoft wprowadzający Xboksa 360 już cztery lata po premierze pierwszego Klocka absolutnie nie są mile widziane. Wróćmy jednak do meritum, czyli normalnych warunków. No właśnie, cały problem polega na tym, że na dzień dzisiejszy nie ma mowy o żadnych normalnych warunkach. A wszystko za sprawą ogromnego sukcesu osiągniętego w tej generacji przez skazywane na pożarcie Nintendo Wii. Dam sobie rękę uciąć, że przed premierą tej konsoli w siedzibie dwóch pozostałych gigantów podśmiechiwano się z planów „Wielkiego N”, które pragnęło zawojować świat plastikowym pilocikiem z nieszczególnie precyzyjnymi czujnikami ruchu. Cóż, teraz z Nintendo nikt się nie śmieje. Wielcy konkurenci – Sony i Microsoft - pozazdrościli ojcom hydraulika Mario olbrzymiego sukcesu i postanowili podążyć tą samą drogą. Drogą opatrzoną tabliczką z napisem motion control. Szkoda, że najprawdopodobniej ucierpią na tym gracze pragnący rozwoju branży w nieco innym, sprawdzonym już kierunku. A nie w stronę popierdółkowatych mini-gierek, nie różniących się za bardzo od tego co już lata temu było dostępne dzięki Eye Toyowi, tylko w znacznie prostszej oprawie.

Najpierw (oczywiście nie licząc Nintendo) był Microsoft, choć de facto odpowiedź ze strony Sony nadeszła dzień później, na kolejnej konferencji podczas E3 2009. Gigant z Redmond zapowiedział Project Natal, z czasem przemianowany na Kinect. Pod tą nazwą zresztą kontroler ruchu ze stajni Microsoftu funkcjonuje do dziś. Dwie wbudowane w niego kamery i mikrofon pozwalają na pociągnięcie immersji w zupełnie nową stronę, być może nawet wniesienie jej na kolejny, wyższy poziom. Sterowanie tylko przy użyciu własnego ciała pachnie rewolucją i jeszcze dziesięć lat temu kojarzyłoby się raczej z filmami science-fiction niż rzeczywistością. Tymczasem jednak Kinect to sprawa zupełnie realna – za trochę ponad 600 złotych dostajemy urządzenie, które wiernie przeniesie na ekran telewizora nasze ruchy. Niby rewelacja, tylko że... naprawdę jakiś poważny gracz chce zamienić wygodny fotel i pada na skakanie po salonie? To dobre na imprezy i to zakrapiane tym czy owym. Nie wątpię, że jako platforma do party gamingu Kinect sprawdzi się wyśmienicie. Ba! Na tym polu gadżet od Microsoftu może nie mieć sobie równych. Tylko że gigant z Redmond robi z tej, bądź co bądź, zabaweczki, swoją główną linię frontu w konsolowym segmencie. Kinect to, Kinect tamto, tyle gier obsługujących Kinect, a tyle funkcji, możliwości... litości, co z tego! Studia wewnątrz MS potrafią robić genialne gry. I moje geekowskie serce się kraje, kiedy pomyśle o tym, że ich pracownicy zostaną zaprzęgnięci do programowania popierdółek dla ludzi chcących raz w miesiącu zrobić imprezę z konsolą w tle. Nie, nie, nie! Nie tak miała wyglądać ta generacja.

PlayStation Move ma trochę większy potencjał, jeśli chodzi o klasyczne, nazwijmy to może nieprecyzyjnie i górnolotnie – dojrzałe podejście do gier. Mając w łapach kontroler z prawdziwego zdarzenia, z normalnym zestawem przycisków, jesteśmy w końcu w stanie grać jak Pan Bóg przykazał, bez wprawiania w nadmierny ruch zastanych, nerdowskich stawów i mięśni. Ale mimo wszystko, gry mające obsługiwać Move to jednak przede wszystkim motion control, a dopiero w dalszej kolejności cała reszta. I tu, podobnie jak w przypadku Kinecta, technologia rozwala na łopatki. Precyzja, z jaką „różdżka”, ze względu na kształt budząca różne nieprzyzwoite skojarzenia, potrafi przenieść na ekran telewizora ruchy nadgarstka to moc! Wii-mote, nawet ze specjalną przystawką Motion Plus, przy PlayStation Move może się schować ze wstydu i nie pokazywać. Wszystko super, tylko problem tkwi dokładnie w tym samym miejscu, co w przypadku microsoftowego odpowiednika. Sony, podobnie jak ich amerykańska konkurencja, wpakowało wielką ilość pieniędzy w promocję Move i teraz cała ta kasa musi się zwrócić, najlepiej z wielokrotną nawiązką. Dlatego trzeba napisać jak najwięcej gier, wykorzystujących potencjał drzemiący w tym kontrolerze. I jeszcze jakby developerzy 3rd party wzięli się za przerabianie swoich hitów, dodając do nich obsługę Move, a nowe produkcje tworzyli głównie z myślą o „różdżce” to w ogóle czysta poezja. I najwięksi gracze się na to godzą. Electronic Arts, Ubisoft, Activision, THQ... wszystkie niezależne potęgi świata elektronicznej rozrywki wyczuły szansę na zysk i teraz mają zamiar ją wykorzystać. Przykład Wii otwarł wszystkim oczy na gigantyczną niszę casual gamers, którym do szczęścia nie potrzeba nic więcej, niż raz w tygodniu pomachać łapkami przed telewizorem, najlepiej w towarzystwie znajomych, pośmiać się, pobawić, wrzucić zdjęcia na Facebooka i szybko zapomnieć o całej sprawie. A po wypłacie kupić kolejny zestaw imprezowych mini-gier.

Nie zrozummy się źle. Nie jestem wrogiem innowacji, nowych technologii, rozwoju gier wideo. Nie mam też jakoś specjalnie za złe Sony i Microsoftowi tego, co robią, bo przecież chyba każdy rozsądny na ich miejscu zrobiły to samo – firmy zachowują się tak, by osiągnąć jak największy zysk. Nic w tym zdrożnego, czy szczególnie niezwykłego. Ale ja, jako gracz z odchodzącego chyba powoli do lamusa gatunku, nie widzę dla siebie zbyt wiele miejsca w najbliższych miesiącach. Miesiącach, które najprawdopodobniej będą upływały pod znakiem PS Move oraz Kinect. A ja bym chciał posiedzieć w fotelu, zajadać paluszki i popijać gorącą herbatę. Dlatego czekam na Mass Effect 3 jak na zbawienie, bo tam nie powinno być kontroli ruchu ani tym podobnych dodatków. Posiadacze PlayStation 3 mogą też wypatrywać Uncharted 3, choć tu już byłbym ostrożniejszy – w końcu kto wie, co wymyśli Sony.

Dlatego jeśli mam być skazany na klimaty motion control, to już bym chyba wolał zapowiedź nowej generacji konsol. Pewnie, takie cacko typu Xbox Cośtam albo PlayStation 4 kosztowałoby ze cztery razy tyle co Kinect. Tylko, że chyba lepiej już dać te dwa tysiące z hakiem i mieć pięć lat świetnych gier, niż męczyć się z byle jakimi mini-gierkami, które przez pierwszych kilka godzin wprawią w zachwyt, a potem będą nudzić lub irytować. A może po prostu jestem przewrażliwionym paranoikiem i Sony do spółki z Microsoftem nie zamierzają iść krok w krok za Nintendo, skupiając się tylko na casual gamers? Cóż, oby tak właśnie było.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Felietoniki: Kinect i Move
czyli przedpremierowe gdybanie
Sports Champions
- recenzja

Komentarze


viagrom
   
Ocena:
+2
Przecież na przyszły rok jest zapowiedziane całe mnóstwo gier "nie casualowych". Nie słyszałem, by przez Mova czy Kinecta miał się nie ukazać nowy batman, deus ex, battlefield, dirt, shift, mortal kombat, shogun, max payne, wiedźmin, crysis, test drive unlimited, gears of war, dragon age, fight night, torchlight, dungeon siege,portal, killzone, wspomnany mass effect i uncharted, czy rage, la noire, homefront oraz bulletstorm.
19-01-2011 18:20
viagrom
    Mój kontr-felieton
Ocena:
+6
Autor felietonu wyszedł ze złego założenia, że coś odbywa się kosztem czegoś. A przecież dzięki kontrolerom ruchu liczba nowych użytkowników konsol rośnie, a nie ubywa.

Sam kupiłem konsole z powodu Mova. Wcześniej wystarczał mi PC - z lepsza grafiką i tańszymi grami. Ale perspektywa wspólnej zabawy z bliskimi i przyjaciółmi to zupełnie coś nowego. To nie znaczy, że nie sięgnę po tytuły "poważne", bo z chęcią nadrobię zaległości w konsolowych wyłączniakach (eksluziwach), których nie miałem na peceta.

Mój kolega od dawna planował zakup PS3, ale dopiero po ukazaniu się Mova mógł sobie na to pozwolić - bo konsola dzięki kontrolerowi ruchu stała się również atrakcyjna dla Jego rodziny. Żona macha Movem, mąż Dual Shockiem.

Mam kolegę, który nigdy nie myślał o zakupie konsoli, mimo że wcześniej grywał na ps2 w fifę czy pesa u znajomych. Ale gdy zagrał z narzeczoną w singstar dance, Ona sama go zaczęła naciskać, by kupili konsolę.

Jeśli to nie przekonuje "hardkorowców", polecam im pokrewny rynek gier planszowych jako przykład, że nie ma się czego bać. Planszówki cieszą się ogromną popularnością - tytuły "casualowe" z pewnością się do tego przyczyniły. Ale na półkach w sklepie czy na rebel.pl nie widzimy samych jungle speedów. Bo wraz z popularnością party games, rozwija się popyt również na gry familijne, a dalej strategie, gry logiczne, taktyczne. Raz że gracze przesiadają się na "poważniejsze" tytuły, dwa że wciągają w to kolejne osoby.

Może z punktu widzenia nastolatka kontrolery ruchu to trend zagrażający ich rozrywce, ale dla kogoś kto ma albo myśli o założeniu rodziny kontrolery ruchu to wspaniała okazja na wejście do rodziny... konsolowców :)
19-01-2011 18:55
Poncky
   
Ocena:
0
Jeżeli gry stricte casualowe generują duże, a wręcz ogromne przychody, przy małym nakładzie finansowym i pracy. To oznacza, że twórcy na tym zarobią spore pieniądze, a co za tym idzie, będzie więcej środków na gry typowo "hardkorowe". Daje to również pole do popisu dla małych producentów, czyli dla przyszłych potęg typu EA, Ubisoft itp. Jednak z drugiej strony to trochę "Powrót do przyszłości". Sięgając do korzeni elektronicznej rozrywki,(pong, pacman) mam wrażenie, że nic się nie zmieniło . Teraz mamy własne"pacmany" i "pongi" tylko, że w wersji na miarę XXI w. Mimo wszystko więcej zalet niż wad "nowej generacji konsol" :)
23-01-2011 00:04

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.